Najlepszymi ambasadorami kultury bezpieczeństwa jądrowego są ci, którzy mieszkają najbliżej elektrowni. Mieszkańcy oraz ich reprezentanci muszą mieć zaufanie do całego systemu. Fundamentem funkcjonowania całej organizacji jest budowanie poczucia bezpieczeństwa i wzajemnego zaufania, a także pewności, że system został zaprojektowany po to, by skutecznie chronić ludzi przed zagrożeniami radiologicznymi – z Matsem Rosénem, który w latach 2008–2018 pełnił funkcję Sekretarza Generalnego Komitetu Bezpieczeństwa Lokalnego Elektrowni Jądrowej Barsebäck w Szwecji rozmawiała Jagoda Koszałka, studentka trzeciego roku skandynawistyki UG.

Mats Rosén gościł w marcu 2025 r. na Uniwersytecie Gdańskim na zaproszenie Centrum Zrównoważonego Rozwoju (w ramach programu Energy Transition Lab) przy okazji odbywającego się w dniach 18–20 marca Baltic Nuclear Energy Forum 2025.

Jagoda Koszałka: Witaj Mats! Dziękuję, że zgodziłeś się poświęcić mi dziś swój czas. Pełniłeś funkcję sekretarza generalnego Lokalnego Komitetu Bezpieczeństwa przy elektrowni jądrowej w Barsebäck. Czy mógłbyś opowiedzieć o swoich działaniach i o tym, jakie były główne zadania komitetu?

Mats Rosén: Naszym głównym zadaniem – jako Lokalnego Komitetu Bezpieczeństwa – było przekazanie mieszkańcom informacji, zapewnienie jasnego i klarownego obiegu informacji przy pełnej transparentności naszych działań. Choć oficjalna nazwa to Komitet Bezpieczeństwa, bardziej trafne byłoby określenie – Komitet Informacyjny albo Komisja ds. Przejrzystości, bo właśnie o przejrzystość i informowanie społeczeństwa przede wszystkim chodziło.

Do naszych obowiązków należał m.in. nadzór nad planami dotyczącymi bezpieczeństwa oraz śledzenie przebiegu różnych faz pracy elektrowni w ciągu roku. Komitet stanowił również forum do wspólnych rozmów i analiz – był przestrzenią dialogu między przedstawicielami elektrowni a społecznością lokalną.

Bardzo ważnym aspektem naszej pracy była też komunikacja z obywatelami. Otrzymywaliśmy informacje od elektrowni, analizowaliśmy je, a następnie przedstawialiśmy je w sposób zrozumiały mieszkańcom. Robiliśmy to regularnie poprzez publikacje w lokalnej prasie oraz materiały udostępniane na naszej stronie internetowej.

Dlaczego uważasz, że Lokalny Komitet Informacyjny lub Lokalna Komisja ds. Przejrzystości lepiej oddają charakter tego organu?

W 1981 roku, czyli rok po referendum dotyczącym energii jądrowej, jeden z posłów zgłosił wniosek o powołanie niezależnego organu, który nie byłby częścią struktur państwowych odpowiedzialnych za nadzór nad energetyką jądrową.

Za bezpieczeństwo jądrowe i radiologiczne w Szwecji odpowiadają państwowe agencje. Natomiast proponowany organ – powoływany przez rząd – miał koncentrować się na kwestiach lokalnych. Gminy położone w wewnętrznej strefie bezpieczeństwa, czyli w promieniu do pięciu kilometrów od elektrowni jądrowej, miały mieć prawo do delegowania swoich przedstawicieli do takiego Komitetu Bezpieczeństwa.

Głównym celem jego pacy było zapewnienie przejrzystości w dostępie do informacji, ale zdecydowano się na nazwę zawierającą słowo „bezpieczeństwo”, ponieważ odnosiło się ono bezpośrednio do bezpieczeństwa jądrowego. Trzeba jednak pamiętać, że za bezpieczeństwo elektrowni jądrowej ostatecznie odpowiada tylko jeden podmiot – jej operator. To firma zarządzająca elektrownią ponosi pełną odpowiedzialność za wszystkie aspekty bezpieczeństwa.

Na czele organizacji znajduje się zarząd, dyrektor generalny i kierownictwo. Jak wspomniałem podczas seminarium ze studentami, tutaj na uczelni, zrównoważona elektrownia jądrowa to taka, która charakteryzuje się silną kulturą bezpieczeństwa.  Musi ona przenikać całą organizację, wszystkich pracowników, a przede wszystkim kierownictwo. Wszyscy muszą dążyć do jednego celu, aby bezpieczeństwo zawsze było najwyższym priorytetem. Wszystkie inne cele działalności, jak przychody czy liczba godzin wyprodukowanej energii, są drugorzędne. Nigdy nie mogą być ważniejsze niż bezpieczeństwo, które oznacza ochronę ludzi, środowiska i przyrody.

Czy podczas podejmowania decyzji kierowaliście się ustalonymi procedurami, czy raczej dostosowywaliście się do sytuacji?

Sposób podejmowania decyzji był zdecydowanie uzależniony od sytuacji. Jeśli dochodziło do drobnego incydentu – czegoś, co nie było poważne, ale wciąż miało znaczenie – stawało się to głównym tematem dyskusji podczas posiedzenia Komitetu Bezpieczeństwa. Zbierał się on co miesiąc lub dwa. Podczas takich spotkań dyrektor elektrowni jądrowej lub wyznaczony przedstawiciel prezentował raport bezpieczeństwa. Omawiano wszystkie incydenty – niezależnie od ich skali. Czasem była to tak prozaiczna rzecz jak niedomknięte drzwi – i to wcale niekoniecznie w pobliżu reaktora.

Poruszano wszystkie kwestie związane z ochroną fizyczną i radiologiczną. W przypadku incydentów radiacyjnych mogło chodzić np. o przypadkowe rozlanie wody o niskiej aktywności promieniotwórczej podczas prac porządkowych. Takie sytuacje muszą być rejestrowane. W elektrowni, w której funkcjonuje silna kultura bezpieczeństwa, każde, nawet najmniejsze, odstępstwo jest skrupulatnie dokumentowane, nawet jeśli ktoś potknie się na schodach. Rejestrowane są wszelkie odchylenia dotyczące ludzi, technologii oraz organizacji – trzech filarów analizy kultury bezpieczeństwa.

Dobrym przykładem jest tu proces likwidacji elektrowni jądrowej Barsebäck. Podczas demontażu elementów doszło do rozprzestrzenienia się promieniowania w jednej z przestrzeni, gdzie prowadzono prace rozbiórkowe. Było to nowe doświadczenie, ponieważ nigdy wcześniej w Szwecji nie przeprowadzano jeszcze demontażu elektrowni jądrowej. Jako Lokalny Komitet Bezpieczeństwa, odwiedziliśmy wówczas kilka obiektów w Niemczech, gdzie podobne prace były już prowadzone, i rozmawialiśmy z osobami zaangażowanymi w ten proces.

W trakcie takich prac można natknąć się na pozostałości dawnych incydentów, które do tej pory nie były znane. Substancje promieniotwórcze często są związane z wodą, a ta naturalnie spływa do najniżej położonych miejsc, zwykle do zbrojonego betonu. Może on być osłonięty, ale poza wewnętrzną obudową reaktora często występuje beton nieosłonięty. Tam zbiera się woda w kałużach. W środku elektrowni panują wysokie temperatury, a systemy rurowe prowadzące parę wodną sprzyjają kondensacji. Skroplona woda może zawierać pozostałości z wcześniejszych zdarzeń, które zostają uwolnione dopiero podczas prac rozbiórkowych.

W przypadku Barsebäck sytuacja ta została potraktowana priorytetowo na kolejnym posiedzeniu komitetu. Zażądaliśmy wyjaśnień dotyczących przyczyn zdarzenia, a równocześnie incydent został zgłoszony do Szwedzkiej Agencji Bezpieczeństwa Radiacyjnego (Strålsäkerhetsmyndigheten), odpowiedzialnej za bezpieczeństwo jądrowe i ochronę radiologiczną w kraju.

Odpowiedź i komentarze agencji przekazaliśmy dalej obywatelom, a także poprosiliśmy o analizę sytuacji – co można było zrobić, by zapobiec takiemu zdarzeniu? Chodzi tu o prewencję, naukę i dzielenie się doświadczeniem. Choć nikt nie ucierpiał, to dawka promieniowania była na tyle wysoka, że osoby narażone nie mogły kontynuować pracy. Istnieje bowiem roczny limit dawki promieniowania [Limit rocznej dawki promieniowania w Polsce wynosi 1 mSv – red.], na którą może zostać narażona jedna osoba. Gdy ktoś zbliża się do tego limitu, zostaje odsunięty od pracy w strefie bezpieczeństwa, tzw. wewnętrznej strefie elektrowni jądrowej.

W szwedzkiej elektrowni jądrowej istnieje pięć barier mających na celu ochronę osób postronnych przed promieniowaniem: Pierwszą jest paliwo, drugą – pręty paliwowe, trzecią – zbiornik reaktora, czwartą – obudowa reaktora, a piątą – budynek reaktora.

Elektrownia jest też podzielona na różne strefy bezpieczeństwa. Najpierw znajduje się zewnętrzny mur i ogrodzenie, za którymi rozciąga się duży teren wewnętrzny – w Oskarshamn obejmuje on na przykład kilka kilometrów, w Barsebäck był on znacznie mniejszy. W centralnej części znajduje się reaktor. Wejście do obiektu zaczyna się w tzw. strefie wolnej od promieniowania. Następnie należy się przebrać i przekroczyć wyraźnie oznaczoną granicę, zakładając odzież ochronną. Przepisów tych przestrzega się ściśle – niezależnie od tego, czy reaktor jest aktywny czy nie. Kultura bezpieczeństwa pozostaje taka sama – w Barsebäck, Forsmark, Gundremmingen w Bawarii czy Tokai na wschód od Tokio.

We wszystkich elektrowniach jądrowych, które odwiedziłem, panuje ta sama kultura bezpieczeństwa. I to właśnie trzeba podkreślać – istnieje globalny standard dotyczący bezpiecznego funkcjonowania elektrowni jądrowej, zarówno dla pracowników, jak i dla mieszkańców oraz środowiska naturalnego. Dlatego wszyscy muszą bezwzględnie przestrzegać zasad tej kultury – i robi się to konsekwentnie. Na przykład, żaden przedmiot, który znalazł się w strefie chronionej – nawet jeśli nie jest zanieczyszczony – nie może być mieszany z materiałami spoza tej strefy. Pranie, czyszczenie i obsługa takich rzeczy odbywają się według ściśle określonych procedur.

To właśnie tę kulturę bezpieczeństwa Lokalny Komitet Bezpieczeństwa ma obowiązek przekazywać społeczeństwu. Mamy dostęp do informacji, których większość nie posiada. Byliśmy jednymi z nielicznych, którzy mieli możliwość wejścia na teren elektrowni nawet po ich zamknięciu w 2011 roku.

Po incydentach w Fukushimie wprowadzono surowe ograniczenia, a ich konsekwencje dla Europy były, moim zdaniem, druzgocące. Niemcy podjęły decyzję o zamknięciu wszystkich swoich elektrowni w jeden dzień. Proces, który miał trwać dziesięć lat, ostatecznie zajął trzynaście – a to oznaczało wyłączenie dużej części produkcji energii.

Dziś wyraźnie widać skutki tej transformacji energetycznej. Kiedy Niemcy zdecydowały się pójść na skróty i polegać na tanim rosyjskim gazie, stali się podatni na zagrożenia. Teraz, gdy gazu zabrakło, obserwujemy skutki – wyższe ceny energii zarówno w Polsce, jak i w Szwecji.

To przykład krótkowzrocznej decyzji pozbawionej długofalowej kultury bezpieczeństwa. Była to decyzja czysto polityczna, a nie oparta na przesłankach związanych z bezpieczeństwem – podjęta przez ówczesnego kanclerza. Nawet dziś wielu polityków z tego samego ugrupowania ją kwestionuje.

Żaden przedmiot, który znalazł się w strefie chronionej – nawet jeśli nie jest zanieczyszczony – nie może być mieszany z materiałami spoza tej strefy. Pranie, czyszczenie i obsługa takich rzeczy odbywają się według ściśle określonych procedur.

Kultura bezpieczeństwa musi mieć trwały charakter. Nie może być uzależniona od tego, która partia sprawuje władzę, kto jest dyrektorem firmy energetycznej lub kto wchodzi w skład lokalnego rządu.

Pojęcie „gminy gospodarza” odgrywa w tym kontekście kluczową rolę. Nie da się prowadzić elektrowni jądrowej bez społeczności lokalnej, która musi czuć się dostrzegana, wysłuchana i włączona w procesy decyzyjne. Mieszkańcy oraz ich reprezentanci muszą mieć zaufanie do całego systemu. Fundamentem funkcjonowania całej organizacji jest budowanie poczucia bezpieczeństwa i wzajemnego zaufania, a także pewności, że system został zaprojektowany po to, by skutecznie chronić ludzi przed zagrożeniami radiologicznymi.

To nie jest zadanie dla jednej osoby – na przykład sekretarza Lokalnego Komitetu Bezpieczeństwa. Odpowiedzialność spoczywa na członkach komitetu, którzy są powoływani przez ministerstwo i wyłaniani na poziomie lokalnym. Moją rolą było wspierać ich działania, dostarczając niezbędnych informacji i materiałów do prowadzenia skutecznej komunikacji z mieszkańcami jak i z operatorem. Zajmowałem się pogłębianiem wiedzy z zakresu energetyki jądrowej, technologii i zagadnień operacyjnych, często w większym stopniu, niż mogli to robić przewodniczący czy inni członkowie komitetu.

 Mamy dostęp do informacji, których większość nie posiada. Byliśmy jednymi z nielicznych, którzy mieli możliwość wejścia na teren elektrowni nawet po ich zamknięciu w 2011 roku.

Nie oznacza to, że burmistrz musi być ekspertem w dziedzinie energii jądrowej. A jednak z czasem zauważyłem, że burmistrzowie i radni z gmin, w których funkcjonują elektrownie, zdobywają rozległą wiedzę w tej dziedzinie. Niezależnie od ich wcześniejszego doświadczenia, stają się kompetentnymi partnerami w dyskusji o bezpieczeństwie. Dzieje się tak dlatego, że – podobnie jak ja – zdają sobie sprawę, iż bezpieczeństwo i zaufanie są absolutnie kluczowe dla ochrony mieszkańców. Aby to osiągnąć, muszą się zaangażować, zgłębić temat dotyczący funkcjonowania elektrowni jądrowej by móc podejmować decyzje w sposób świadomy i odpowiedzialny.

Jeśli chodzi o skład rady i jej strukturę, czy istnieje wyraźny podział odpowiedzialności na wypadek sytuacji kryzysowej? Czy jest jasno określone, kto podejmuje decyzję o uruchomieniu sztabu kryzysowego oraz w jaki sposób informacje mają być przekazywane społeczeństwu?

To nie należy do zadań Lokalnego Komitetu Bezpieczeństwa. Odpowiedzialność za te kwestie spoczywa na innych instytucjach. Podobnie będzie na Pomorzu, gdzie są one zarządzane na poziomie regionalnym.

W Szwecji funkcjonują dwa poziomy administracji regionalnej. Poziom państwowy reprezentuje Urząd Wojewódzki (Länsstyrelsen), natomiast każdy region posiada swoich przedstawicieli wybieranych w wyborach. Ci ostatni mają jednak ograniczony wgląd w procesy i nie są aktywnie zaangażowani w działania operacyjne. Pełna odpowiedzialność za zarządzanie kryzysowe spoczywa na Länsstyrelsen.

Kultura bezpieczeństwa musi mieć trwały charakter. Nie może być uzależniona od tego, która partia sprawuje władzę, kto jest dyrektorem firmy energetycznej lub kto wchodzi w skład lokalnego rządu.

Pomiędzy Urzędem Wojewódzkim a Lokalnym Komitetem Bezpieczeństwa toczy się stały dialog. Komitet nie odpowiada jednak za przygotowania do sytuacji kryzysowych – takich jak ewakuacja czy inne działania operacyjne – to obowiązek gminy. Państwo finansuje te działania, przekazując środki gminie, która decyduje o ich realizacji, samodzielnie lub z pomocą zewnętrznych wykonawców, w zależności od sytuacji. Komitet bierze jednak udział w dyskusjach dotyczących stref bezpieczeństwa – wewnętrznej (do 5 km) i zewnętrznej (do 25 km). Strefa wewnętrzna to obszar, który w przypadku incydentu musi zostać ewakuowany, dlatego gmina musi być aktywnie zaangażowana w proces planowania. W praktyce oznacza to, że wielu przedstawicieli władz wykonawczych gminy zasiada również w Lokalnym Komitecie Bezpieczeństwa. To nie zawsze są te same osoby, ale istnieje wyraźne nakładanie się funkcji. Dlatego też te osoby są w pełni świadome swoich różnych ról i obowiązków, przechodząc od reprezentowania niezależnego organu, jakim jest Komitet, do pełnienia funkcji w strukturach gminnych. To z kolei pozwala komitetowi sygnalizować, gdy coś wymaga poprawy lub zmiany. Przykładowo gdy zwiększa się moc reaktora, to rośnie też ryzyko – co oznacza potrzebę wdrożenia dodatkowych środków bezpieczeństwa. Może to oznaczać, na przykład, konieczność rozbudowy systemu ochrony przeciwpożarowej, co wiąże się z dodatkowymi kosztami, które powinny być pokryte przez operatora elektrowni jądrowej, a nie z lokalnego budżetu. To operator zwiększa swoje przychody, podejmując większe ryzyko.

Czy takie działanie jest słuszne – tego nie ocenia ani Lokalny Komitet Bezpieczeństwa, ani gmina. Decyzje w tym zakresie podejmują organy regulacyjne – w Szwecji jest to Urząd ds. Bezpieczeństwa Radiacyjnego (Strålsäkerhetsmyndigheten).

Skutki natomiast ponosi lokalna społeczność – i to zawsze jest element tej „gry” – niezależnie od kraju. Tak będzie zawsze. Każdy chce optymalizować swój budżet i unikać ponoszenia kosztów wynikających z decyzji podejmowanych przez innych. Dlatego tak ważne jest wyraźne rozdzielenie odpowiedzialności. Jednocześnie trzeba pamiętać, że to proces ciągłych negocjacji. Nigdy nie znajdzie się jednej, uniwersalnej formuły na to, jak wszystko powinno wyglądać.

Mieszkańcy oraz ich reprezentanci muszą mieć zaufanie do całego systemu. Fundamentem funkcjonowania całej organizacji jest budowanie poczucia bezpieczeństwa i wzajemnego zaufania, a także pewności, że system został zaprojektowany po to, by skutecznie chronić ludzi przed zagrożeniami radiologicznymi.

Zakładam, że kluczowe jest, aby wszyscy zaangażowani w działanie elektrowni jądrowej dokładnie wiedzieli, co robić w sytuacji kryzysowej. Czy przeprowadziliście kiedykolwiek ćwiczenia z ewakuacji?

Tak, zorganizowaliśmy ewakuację ze strefy wewnętrznej wokół elektrowni jądrowej Ringhals pod nadzorem Urzędu Wojewódzkiego regionu Halland. Był to efekt kilkuletnich przygotowań i planowania.

W trakcie ćwiczeń okazało się, że największe problemy powodują drobiazgi, pozornie błahe szczegóły, które jednak potrafią sparaliżować cały proces. W rzeczywistości ewakuacja powinna być ostatecznością. Najlepszym rozwiązaniem w wielu przypadkach jest pozostanie w domu, zamknięcie wentylacji, okien i drzwi, i przeczekanie, aż poziom promieniowania na zewnątrz spadnie.

Kiedy ludzie opuszczają swoje domy, pojawia się odpowiedzialność za zapewnienie im podstawowych warunków życiowych – noclegu, jedzenia, toalet, miejsc do spania i wielu innych rzeczy. To nie jest łatwe zadanie. W naszej kulturze takie sytuacje zdarzają się właściwie tylko w czasie wojny. We współczesnej Europie nie mieliśmy podobnych doświadczeń – poza katastrofą w Czarnobylu.

Ćwiczenia tego typu bardzo wyraźnie uświadamiają nam, jak wrażliwi jesteśmy na tego rodzaju zagrożenia. Nagle instytucje państwowe muszą zaspokoić wszystkie podstawowe potrzeby z piramidy Maslowa – tylko dlatego, że ludzie zostali zmuszeni do opuszczenia swoich domów.

Komitet bierze udział w dyskusjach dotyczących stref bezpieczeństwa – wewnętrznej (do 5 km) i zewnętrznej (do 25 km). Strefa wewnętrzna to obszar, który w przypadku incydentu musi zostać ewakuowany, dlatego gmina musi być aktywnie zaangażowana w proces planowania.

Po podsumowaniu ćwiczeń ewakuacyjnych wniosek jest jasny: ewakuować należy jedynie te osoby, które są narażone na niebezpiecznie wysokie dawki promieniowania w domach, których nie da się skutecznie zabezpieczyć przed napływem powietrza niosącego radioaktywne izotopy. Jeśli odpowiednie schronienie może skutecznie ochronić ludność przed ekspozycją na promieniowanie, ewakuacja może okazać się niepotrzebna. Pozostanie w domu bywa nie tylko bezpieczniejsze, ale i bardziej efektywne jako środek ochronny. W takiej sytuacji każdy wie, co robić. Nie idzie się do pracy, nie odwozi dzieci do przedszkola, nie korzysta z samochodu – po prostu zostaje się w domu. Ale dla tych, którzy znajdują się poza strefą, a muszą zostać z niej ewakuowani, potrzebne są ogromne przygotowania i różne strategie działania.

Z perspektywy lat pracy nad tym tematem mogę powiedzieć jedno – to potrafi wstrząsnąć człowiekiem. Odwiedziliśmy Czarnobyl wielokrotnie, zarówno niedługo po katastrofie, jak i wiele lat później. Sam organizowałem wyjazdy, zapraszając m.in. burmistrzów z Hiszpanii we współpracy z uniwersytetem w Kijowie. Podczas jednej z wizyt mogliśmy odwiedzić reaktor nr 4.

Kluczowa jest rola Lokalnej Komisji Bezpieczeństwa. To platforma do dialogu na równych zasadach – gdzie burmistrz nie znajduje się pod presją prezesa elektrowni czy doradcy ds. bezpieczeństwa, tylko zna ludzi, i wie, że w razie incydentu wystarczy zadzwonić i powiedzieć: „Musicie teraz powiadomić wszystkich mieszkańców tej części gminy, że coś się wydarzyło. Zostańcie w domach. Zamknijcie wszystko – drzwi, okna, wentylację, kominy”.

Odwiedziliśmy też sąsiednią gminę. Właśnie tam zrozumiałem, jak kluczowa jest rola Lokalnej Komisji Bezpieczeństwa. To platforma do dialogu na równych zasadach – gdzie burmistrz nie znajduje się pod presją prezesa elektrowni czy doradcy ds. bezpieczeństwa, tylko zna ludzi, i wie, że w razie incydentu wystarczy zadzwonić i powiedzieć: „Musicie teraz powiadomić wszystkich mieszkańców tej części gminy, że coś się wydarzyło. Zostańcie w domach. Zamknijcie wszystko – drzwi, okna, wentylację, kominy”.

Niektóre działania muszą zostać wdrożone, zanim jeszcze zadzwonimy do osób z wyższych szczebli władzy. Ale w rzeczywistości zajmuje to godziny. Gdyby w Czarnobylu zareagowano od razu – bez czekania na zgodę sekretarza generalnego partii komunistycznej w Moskwie – można było uratować wiele istnień ludzkich. Wystarczyło od razu zadzwonić do Prypeci, oddalonej zaledwie kilometr od reaktora. A jednak wypadek wydarzył się w czwartek, a ewakuacja ruszyła dopiero w sobotę.

Mats Rosén: kultura bezpieczeństwa jądrowego musi mieć trwały charakter

Elektrownia jądrowa Barsebäck. Fot. Mats Rosén. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Dziś wiemy, że opóźnienie to przyczyniło się do śmierci wielu osób. Ludzie nie przyjęli tabletek jodowych, nadal jedli owoce, pili mleko i spożywali inne produkty z zanieczyszczonego środowiska. Substancje radioaktywne przedostały się do organizmu. Wiele ofiar to osoby bardzo młode. Kiedy wiatr zmienił kierunek i rozprzestrzenił chmurę radioaktywną, ewakuacja się rozpoczęła, ale było stanowczo za późno. Zabrakło podstawowej komunikacji.

I to jest właśnie moja teza: wystarczyło podnieść słuchawkę. Dlatego potrzebujemy Lokalnych Komitetów Informacyjnych, miejsc, gdzie ludzie się znają i rozumieją, że bezpieczeństwo to wspólna odpowiedzialność. Gdyby w Czarnobylu istniał taki komitet, można by było zapobiec najgorszym skutkom.

Katastrofa pozostawiła społeczną traumę, która trwała jeszcze długo po tym, jak samo zagrożenie radiologiczne minęło. Ludzie żyli w nieustannym strachu: „Dlaczego nikt nie zadzwonił? Dlaczego nikt nic nie powiedział?” Władze miasta nie miały pojęcia, co się dzieje. Kontynuowano codzienne czynności, była wiosna, wszyscy szykowali się do obchodów 1 maja nie mając wiedzy, że wystawieni byli na promieniowanie – zupełnie nieświadomi zagrożenia.

Na podstawie Twojego doświadczenia powiedz proszę, które metody szybkiego i skutecznego dotarcia do społeczeństwa sprawdzają się najlepiej w codziennych sytuacjach?

Muszę przyznać, że wiele się zmieniło. Kiedyś powiedziałbym, że kluczową rolę odgrywają media masowe. Dziś mamy pokolenie, które nigdy nie ogląda telewizji, nie słucha radia, nie zagląda na stronę internetową gminy i nie czyta komunikatów elektrowni jądrowej Szwedzkiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Radiacyjnego ani innych instytucji odpowiedzialnych za bezpieczeństwo.

Więc jak do nich dotrzeć? Musimy szukać nowych dróg komunikacji w takich sytuacjach. Nad tym pytaniem intensywnie pracuje dziś wielu specjalistów ds. komunikacji w sektorze bezpieczeństwa. Chodzi m.in. o to, by jak najwcześniej identyfikować kluczowe osoby, które mogą pełnić rolę lokalnych przekaźników informacji.

Gdyby w Czarnobylu zareagowano od razu – bez czekania na zgodę sekretarza generalnego partii komunistycznej w Moskwie – można było uratować wiele istnień ludzkich.

W sytuacjach kryzysowych bardzo szybko pojawiają się plotki, często całkowicie nieprawdziwe. W przypadku ewakuacji mogą one stanowić jedno z największych zagrożeń. Dlaczego? Bo mogą pojawić się antagonistyczne grupy lub państwa, które będą szerzyć dezinformację w celu sabotowania działań, na przykład sugerując, że ewakuacja nie jest konieczna, albo przeciwnie: wzniecając panikę, mówiąc o zablokowanych drogach. To wszystko rodzi nieufność, a to właśnie ona jest najgroźniejsza w takich momentach.

Dlatego trudno dziś jednoznacznie odpowiedzieć na Twoje pytanie. Rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej niż wtedy, gdy zaczynałem pracę w tym obszarze w latach 2007–2008. Owszem, istniał już internet, były platformy, które ludzie śledzili, ale ich rola była nieporównywalna z tym, jak media społecznościowe działają dziś. Wiele z tamtych platform już nie istnieje. Były to bardziej niszowe, „plemienne” społeczności oparte o kontakty bezpośrednie, które łączy zainteresowanie na przykład wokół muzyki. Dziś mamy do czynienia z zupełnie innymi graczami.

Tu pojawia się poważny problem: jeśli polegamy na mediach społecznościowych, to w praktyce oddajemy kontrolę nad komunikacją podmiotom, które niekoniecznie mają dobre intencje. Mogą to być globalne korporacje technologiczne albo wręcz interesy państwowe z własną agendą. Widzimy, jak niektóre amerykańskie platformy coraz bardziej dystansują się od spraw europejskich. To oznacza, że jeśli korzystamy z tych mediów, polegamy na systemie, który może arbitralnie usuwać treści pod pozorem walki z „dezinformacją”. Najpopularniejsze media społecznościowe wśród młodych są – mniej lub bardziej bezpośrednio – kontrolowane przez Komunistyczną Partię Chin. Tak więc obecnie znajdujemy się w bardzo niepewnej sytuacji, jeśli chodzi o komunikację.

Jeśli polegamy na mediach społecznościowych, to w praktyce oddajemy kontrolę nad komunikacją podmiotom, które niekoniecznie mają dobre intencje. Mogą to być globalne korporacje technologiczne albo wręcz interesy państwowe z własną agendą. Widzimy, jak niektóre amerykańskie platformy coraz bardziej dystansują się od spraw europejskich. To oznacza, że jeśli korzystamy z tych mediów, polegamy na systemie, który może arbitralnie usuwać treści pod pozorem walki z „dezinformacją”.

Jeśli mówimy o realiach 2025 roku, wszystko musi być prostsze. Komunikaty gminy, wspieranej przez Lokalny Komitet Bezpieczeństwa i elektrownię jądrową, muszą być jasne i konsekwentne. Nie chcę powiedzieć, że to jak wołanie na puszczy, ale trzeba trzymać się jednego, spójnego przekazu i liczyć na to, że będzie się on rozprzestrzeniał naturalnie.

W strefach bezpieczeństwa – wewnętrznej i zewnętrznej – istnieje już sprawdzony model: każde gospodarstwo domowe wyposażone jest w specjalny alarm RDS*[1], czyli radio, które umożliwia bezpośrednią komunikację. Nie da się go wyłączyć. Włącza się ono automatycznie i nadaje komunikat nieprzerwanie. Informacja trafia bezpośrednio do mieszkańców, którzy z kolei stają się naturalnymi przekaźnikami informacji.

W strefach bezpieczeństwa – wewnętrznej i zewnętrznej – istnieje już sprawdzony model: każde gospodarstwo domowe wyposażone jest w specjalny alarm RDS*, czyli radio, które umożliwia bezpośrednią komunikację. Nie da się go wyłączyć. Włącza się ono automatycznie i nadaje komunikat nieprzerwanie. Informacja trafia bezpośrednio do mieszkańców, którzy z kolei stają się naturalnymi przekaźnikami informacji.

To właśnie tego się nauczyliśmy: najlepszymi ambasadorami kultury bezpieczeństwa jądrowego są ci, którzy mieszkają najbliżej elektrowni. Poziom zaufania w tych społecznościach przekracza 90%. Dlaczego? Po części dlatego, że widzą tę elektrownię każdego dnia – nie da się jej nie zauważyć – i wiedzą, że nigdy nie doszło tam do poważnego incydentu, więc są zadowoleni. Ale najważniejszy jest czynnik społeczny: w środowisku lokalnej społeczności, na terenie której jest elektrownia, każdy zna kogoś, kto tam pracuje.

Taka osoba staje się naturalnym ambasadorem panującej tam kultury bezpieczeństwa. Nawet jeśli jej bezpośrednio nie znasz – znasz jej sąsiada, dziecko, znajomego. I to buduje zaufanie. Widzisz, że są tam ludzie, którzy naprawdę traktują swoją pracę z odpowiedzialnością. A że wszyscy przekazują ten sam komunikat, to kultura bezpieczeństwa przenika całą społeczność.

Dlatego tak ważne jest, by elektrownie jądrowe rozumiały, że ich największą wartością są ludzie żyjący w ich otoczeniu. To nie tylko odbiorcy informacji – to nosiciele kultury bezpieczeństwa. Dzięki długofalowej obecności i odpowiedzialnemu podejściu kultura ta z czasem stapia się z lokalną tożsamością. Gdy pojawiają się fałszywe informacje, to często właśnie mieszkańcy jako pierwsi reagują: „Nie, my wiemy, jak to wygląda, bo znamy kulturę bezpieczeństwa. Mieszkamy tutaj i jesteśmy jej częścią. Ich kultura bezpieczeństwa staje się również naszą kulturą”.

Moje kolejne pytanie przenosi nas w nieco innym kierunku. Wyobrażam sobie, że podczas swojej pracy w Lokalnym Komitecie Bezpieczeństwa musiałeś odpowiadać na wiele pytań. Czy są takie, które – Twoim zdaniem – społeczeństwo powinno zadawać częściej? I czy są też takie, które słyszałeś już tyle razy, że mógłbyś na nie odpowiadać nawet przez sen?

Tak, najczęściej zadawane mi pytanie – i to nie przez mieszkańców, lecz raczej przez osoby z zewnątrz – brzmi: „Ale to przecież niebezpieczne, prawda”? I tak, rozszczepianie jąder atomów samo w sobie jest niebezpieczne – trzeba to otwarcie przyznać. Ciekawa jest zresztą historia, jak i gdzie to wszystko się zaczęło – pod stadionem w Chicago [budowa pierwszego reaktora jądrowego, uruchomionego w 1942r. była na stadionie Stagg Field na Uniwersytecie w Chicago – red.]. Z wszystkich możliwych miejsc stadion był tak nieprawdopodobną lokalizacją, że żaden szpieg nie przypuszczałby, że może się tam dziać coś groźnego.

Najlepszymi ambasadorami kultury bezpieczeństwa jądrowego są ci, którzy mieszkają najbliżej elektrowni.

Nauka i inżynieria stworzyły stabilny, niezawodny system do kontrolowanego zarządzania rdzeniem reaktora – miejscem, w którym zachodzi proces rozszczepiania uranu, uwalniania neutronów i utrzymywania reakcji łańcuchowej w celu produkcji ciepła. To właśnie ta energia może być niebezpieczna – ale tylko wtedy, gdy wydostanie się poza środowisko kontrolowane. Na przykład na Słońcu zachodzi synteza jądrowa, a nie rozszczepienie, ale i tak zbliżenie się do niego byłoby śmiertelnie niebezpieczne. Dlatego rdzeń reaktora zamykamy w wielu warstwach zabezpieczeń. Chodzi o to, by wszystko pozostało szczelnie zamknięte.

Pytanie, które moim zdaniem ludzie powinni zadawać częściej, brzmi: „Jak buduje się dobrą relację między lokalną społecznością a elektrownią jądrową?” Naszą odpowiedzią było stworzenie wspólnych przestrzeni do spotkań. Braliśmy udział w jarmarkach wiosennych i jesiennych, spotykaliśmy się z mieszkańcami raz lub dwa razy do roku. Mieliśmy własne stoiska, rozmawialiśmy, odpowiadaliśmy na pytania i od razu rozwiewaliśmy wszelkie obawy. To naprawdę robiło różnicę. Ludzie wracali do domów z poczuciem: „Spotkaliśmy ich – powiedzieli, że elektrownia jest teraz na takim a takim etapie.”

Przez wiele lat byliśmy w fazie demontażu. Nie chodzi tu o klasyczne „burzenie”, lecz o systematyczne rozbieranie reaktorów. Dwa reaktory zostały już całkowicie zdemontowane, praktycznie nic z nich nie zostało. Wszystko zostało pocięte na mniejsze części i zapakowane do tzw. coquilles – specjalnych kontenerów przystosowanych do przechowywania odpadów średnio- i wysokoaktywowanych.

To właśnie w tym procesie pojawia się wiele ważnych pytań, które powinniśmy byli słyszeć częściej: „Co oni tam robią? Dlaczego to tyle trwa?” Odpowiedź brzmi: cała instalacja jest rozbierana, kawałek po kawałku. Wszystko tnie się na fragmenty nie większe niż 10–30 centymetrów, by móc je jak najdokładniej zapakować. Następnie kontenery są szczelnie zamykane, a w niektórych przypadkach zalewane betonem. Tak właśnie postępuje się z odpadami średnioaktywnymi. To proces, który wiele osób chciało zrozumieć, i właśnie o to powinniśmy byli być częściej pytani. Tym się zajmowaliśmy przez ostatnie lata, przekazując informacje lokalnym społecznościom.

Demontaż elektrowni jądrowej to ogromne przedsięwzięcie. Wszystko jest oddzielane: metal osobno, materiały promieniotwórcze osobno, beton osobno. Z wnętrza obudowy reaktora usuwa się nawet kilka centymetrów betonu – to bardzo precyzyjna i czasochłonna praca. I kosztowna. Często podkreślamy: to wszystko jest już sfinansowane. Koszty pokrywa sama energetyka jądrowa. W czasie produkcji energii odkładano środki do specjalnego funduszu odpadowego – i ten fundusz jest co roku zasilany.

W tym czasie praktycznie wszystkie nasze spotkania odbywały się na terenie elektrowni. Gdy zakład był aktywny, nigdy nie organizowaliśmy zebrań na jego terenie – spotykaliśmy się w miejscach neutralnych. Był to świadomy wybór, wyraźny sygnał, że jako organ nadzorujący jesteśmy niezależni. Nie chcieliśmy zasiadać w samym środku działalności, którą mieliśmy kontrolować. Ale w fazie likwidacji było odwrotnie – ważne było, by być na miejscu i zobaczyć na własne oczy, jak przebiega praca związana z bezpieczeństwem. Zwłaszcza, że ryzyko było już znacznie mniejsze. Kiedy ostatnie pręty paliwowe zostały usunięte, nie było już żadnego źródła promieniowania. Wtedy szczególnie warto było zobaczyć, jak wygląda proces rozbiórki.

Demontaż elektrowni jądrowej to ogromne przedsięwzięcie. Wszystko jest oddzielane: metal osobno, materiały promieniotwórcze osobno, beton osobno. Z wnętrza obudowy reaktora usuwa się nawet kilka centymetrów betonu – to bardzo precyzyjna i czasochłonna praca. I kosztowna. Często podkreślamy: to wszystko jest już sfinansowane. Koszty pokrywa sama energetyka jądrowa. W czasie produkcji energii odkładano środki do specjalnego funduszu odpadowego – i ten fundusz jest co roku zasilany. Tak działa ten system.

Mats Rosén: kultura bezpieczeństwa jądrowego musi mieć trwały charakter

Elektrownia jądrowa Barsebäck. Fot. Mats Rosén. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Zauważyliśmy, że koszty likwidacji okazały się wyższe, niż pierwotnie zakładano. W Szwecji jednak zawczasu odłożono na ten cel kilkaset miliardów koron, co znacząco różni się np. od Anglii, gdzie nie zabezpieczono żadnych środków, a koszt demontażu spada na podatników. W Szwecji wykazano się przezornością. Przemysł jądrowy wcześnie wziął na siebie odpowiedzialność, tworząc wspólne przedsiębiorstwo Svensk Kärnbränslehantering (SKB), które obejmuje wszystkie pięć lokalizacji elektrowni w kraju.

SKB odpowiadało za całą strategię dotyczącą tego, gdzie i jak będzie przechowywane zużyte paliwo jądrowe. Prowadzili także dialog z gminami zainteresowanymi przyjęciem składowiska. Rząd nigdy nie wskazał konkretnej lokalizacji. Zamiast tego analizowano geologię, ale ostatecznie uznano, że najważniejsza jest lokalna akceptacja.

Ostatecznie o lokalizację składowiska ubiegały się dwie gminy: Oskarshamn – z trzema reaktorami i tymczasowym magazynem zużytego paliwa jądrowego oraz Östhammar, gdzie znajduje się Forsmark, również z trzema reaktorami oraz istniejącym już składowiskiem odpadów niskoaktywnych. Ostateczny wybór padł na Forsmark, między innymi dlatego, że tamtejsze podłoże skalne – tzw. Swedish Bedrock – uchodzi za jedno z najbardziej stabilnych i bezpiecznych na świecie. Ta skandynawska struktura geologiczna, rozciągająca się aż po Pomorze, jest praktycznie wolna od trzęsień ziemi i innych zagrożeń geologicznych, co czyni ją idealnym miejscem do długoterminowego przechowywania odpadów.

Pytania o to, dlaczego wybrano właśnie tę lokalizację i jak przebiegał proces decyzyjny, rzadko pojawiały się w debacie publicznej. Zamiast tego proces zdominowały odwołania techniczne, raporty oddziaływania na środowisko i postępowania sądowe. A to nie są pytania, które naprawdę powinniśmy zadawać. Najważniejsze kwestie dotyczą zaufania, przejrzystości i długoterminowego bezpieczeństwa. To właśnie o tym powinniśmy rozmawiać więcej, gdy mówimy o składowiskach odpadów jądrowych.

Jednak pytania o to, dlaczego wybrano właśnie tę lokalizację i jak przebiegał proces decyzyjny, rzadko pojawiały się w debacie publicznej. Zamiast tego proces zdominowały odwołania techniczne, raporty oddziaływania na środowisko i postępowania sądowe. A to nie są pytania, które naprawdę powinniśmy zadawać. Najważniejsze kwestie dotyczą zaufania, przejrzystości i długoterminowego bezpieczeństwa. To właśnie o tym powinniśmy rozmawiać więcej, gdy mówimy o składowiskach odpadów jądrowych.

Chciałabym wrócić do tematu struktury komisji, ponieważ ciekawi mnie, jak jest ona zorganizowana i jak wygląda równowaga między różnymi podmiotami. Jakie relacje łączą przedstawicieli lokalnych władz, radnych gminnych, inwestorów w energetykę jądrową, operatorów, mieszkańców i inne grupy? Czy mógłbyś wyjaśnić, jak funkcjonuje wewnętrzna struktura Lokalnego Komitetu Bezpieczeństwa w Szwecji?

W przeciwieństwie do innych krajów, gdzie funkcjonują luźno powiązane grupy interesariuszy, w Szwecji mamy system oparty na strukturach państwowych. Komisje są niezależnymi organami podległymi odpowiednim ministerstwom, których ministrowie wchodzą w skład rządu centralnego. Oznacza to, że podmioty zewnętrzne nie mają możliwości bezpośredniego udziału w pracach komisji. Jej zadaniem jest natomiast tworzenie przestrzeni do spotkań oraz zapraszanie do rozmów i przyjmowanie zaproszeń do dialogu. Spotkania odbywały się w różnych lokalnych instytucjach, takich jak Lions Club, towarzystwa ochrony przyrody czy inne organizacje społeczne.

Zawsze staraliśmy się zachować dystans wobec napięć politycznych, co – niestety – nie udało się w przypadku elektrowni Barsebäck, prawdopodobnie najbardziej upolitycznionej w całej Szwecji. Wynikało to z faktu, że w latach siedemdziesiątych Dania przyjęła zdecydowanie antyjądrową postawę, a intensywny lobbing Greenpeace był bezpośrednio skierowany na Sztokholm. W jednej z akcji aktywiści przylecieli helikopterem, wylądowali na budynku reaktora i rozwiesili transparent z napisem „Lukketid”, czyli „czas na zamknięcie”.

W latach siedemdziesiątych Dania przyjęła zdecydowanie antyjądrową postawę, a intensywny lobbing Greenpeace był bezpośrednio skierowany na Sztokholm. W jednej z akcji aktywiści przylecieli helikopterem, wylądowali na budynku reaktora i rozwiesili transparent z napisem „Lukketid”, czyli „czas na zamknięcie”. Ostatecznie decyzja o zamknięciu Barsebäck zapadła na szczeblu politycznym, podczas negocjacji rządowych, gdzie jedna z partii wymusiła ten krok, wykorzystując presję zewnętrzną jako argument. Skutki tej decyzji odczuwamy do dziś – południowa Szwecja boryka się z niedoborem energii, a ceny prądu są tam od 10 do nawet 100 razy wyższe niż w północnej części kraju.

Ostatecznie decyzja o zamknięciu Barsebäck zapadła na szczeblu politycznym, podczas negocjacji rządowych, gdzie jedna z partii wymusiła ten krok, wykorzystując presję zewnętrzną jako argument. Skutki tej decyzji odczuwamy do dziś – południowa Szwecja boryka się z niedoborem energii, a ceny prądu są tam od 10 do nawet 100 razy wyższe niż w północnej części kraju.

Nasza struktura opiera się na klasycznym modelu komitetu – złożona jest ze stałych członków oraz ich zastępców, co czyni ją dość dużą grupą. Organizowaliśmy wiele wizyt studyjnych, ponieważ uważamy, że warto zobaczyć, jak podobne procesy wyglądają w innych krajach. Odwiedziliśmy różne miasta i zapoznaliśmy się m.in. z francuskim modelem Euclid czy niemieckim podejściem, gdzie współpraca ogranicza się głównie do burmistrza i przedstawicieli elektrowni – to bardzo wąska, zamknięta grupa. W Wielkiej Brytanii natomiast obserwowaliśmy szersze spektrum interesariuszy, w tym również krytyków. To z jednej strony pozytywne, ale z drugiej niesie ryzyko, że niektóre grupy zaczynają forsować własne agendy polityczne. Wtedy uwaga przesuwa się z kwestii bezpieczeństwa osób mieszkających w pobliżu obiektu na rzecz realizacji czyichś celów politycznych.

My postawiliśmy na prostszą strukturę, zakładającą możliwość otwartych spotkań z mieszkańcami. W praktyce jednak zainteresowanie było znikome. W gminie liczącej ponad 30 tysięcy osób zdarzało się, że na spotkanie przychodziła jedna lub dwie osoby. A mimo to spotkania były dobrze przygotowane: odbywały się w neutralnych lokalach, poza urzędem gminy i terenem elektrowni, z jasno określonym celem. Podobne doświadczenia mieli również nasi koledzy z pozostałych czterech komisji.

Warto jednak podkreślić, że w Szwecji panuje bardzo wysokie zaufanie do energetyki jądrowej – i to zaufanie stale rośnie, szczególnie w obliczu deficytu energii i rosnącej akceptacji dla budowy nowych reaktorów. To sytuacja, która w wielu aspektach przypomina dzisiejszą sytuację Polski.

Chciałbym zaznaczyć, że nasza prosta struktura, oparta na regularnych spotkaniach i przejrzystych kanałach komunikacji, naprawdę się sprawdza. Po każdej wizycie studyjnej publikowaliśmy artykuły i staraliśmy się być neutralnym źródłem wiedzy – takim, które odpowiada na potrzeby obywateli, buduje zaufanie i poczucie bezpieczeństwa.

A jak wyglądała kwestia finansowania? Czy otrzymywaliście środki od państwa, czy istniały też inne źródła finansowania?

W Szwecji przyjęto zasadę, że gminy będące gospodarzami elektrowni jądrowych nie otrzymują żadnych środków finansowych bezpośrednio od tych podmiotów. Innymi słowy – nie dostajemy nic. Nie istnieje lokalny podatek związany z funkcjonowaniem elektrowni ani fundusz przeznaczony na ten cel. Tak było aż do momentu, gdy rozpoczęto rozmowy na temat składowania odpadów jądrowych.

Wraz z powołaniem komisji ustalono dla nich budżet, który od tamtego czasu nie został zaktualizowany. A dziś – po 40 latach – praktycznie nic z tych środków już nie zostało. W połowie lat osiemdiesiątych, kiedy powstały wszystkie komisje, roczny budżet wynosił 400 000 szwedzkich koron. Ile to jest w złotówkach?

Około 40 000 euro, czyli 150 000 złotych.

40 000 euro. I to był cały budżet. Wystarczał jedynie na symboliczne wynagrodzenia, 100 euro dla przewodniczącego i sekretarza. Ale to nie są pieniądze, z których da się utrzymać.

W praktyce największym źródłem finansowania była lokalna gmina, która udostępniała część etatu. A jeśli ktoś zajmuje stanowisko kierownicze, nie przysługuje mu wynagrodzenie za nadgodziny – pracuje się tyle, ile potrzeba. W ten sposób komisja mogła częściowo opierać się na strukturach gminnych, zawsze jednak działając w interesie samej gminy.

W praktyce największym źródłem finansowania była lokalna gmina, która udostępniała część etatu. A jeśli ktoś zajmuje stanowisko kierownicze, nie przysługuje mu wynagrodzenie za nadgodziny – pracuje się tyle, ile potrzeba. W ten sposób komisja mogła częściowo opierać się na strukturach gminnych, zawsze jednak działając w interesie samej gminy.

Chodziło nie tyle o koszty, co o inwestycję w lokalne zaangażowanie i poczucie odpowiedzialności. Nie działałem sam, także inne wydziały gminy były zaangażowane w kwestie związane z elektrownią: komisje techniczne, planowania przestrzennego, budownictwa. To wszystko przyczyniło się do budowy szerokiej wiedzy i kompetencji w zakresie energii jądrowej, bezpieczeństwa i zagadnień technicznych.

Te 400 000 koron przeznaczano głównie na drobne wydatki i wyjazdy studyjne. Łączyliśmy środki, by zrealizować kilka większych podróży, w ramach których poznawaliśmy, jak demontuje się elektrownie jądrowe w innych krajach. To miało ogromne znaczenie – zdobyte doświadczenia bezpośrednio przekładały się na naszą pracę.

Demontaż tak dużej elektrowni wiąże się z koniecznością usunięcia ogromnych ilości materiałów. Promieniotwórcze odpady stanowią mniej niż 5% – w rzeczywistości to jedynie ułamek całości. Najtrudniejsze technicznie jest usunięcie napromieniowanych materiałów, takich jak stal nierdzewna czy osłony reaktora – i to one stanowią wspomniane 5%.

Reszta to głównie beton pozbawiony promieniowania, który trzeba usunąć albo czymś wypełnić. Warto pamiętać, że elektrownia jądrowa często jest tak głęboka pod ziemią, jak wysoka nad nią. Jeśli ma 7–10 pięter w górę, to pod powierzchnią ziemi znajduje się tyle samo – tam biegną wszystkie rurociągi, dopływy wody z morza, instalacje techniczne, wszystko łączy się przez cieśninę Sund.

Podczas demontażu wszystko to musi zostać odpowiednio wypełnione i zabezpieczone. Często mówi się o przekształceniu takich terenów w „brownfield” – czyli obszary poprzemysłowe – ale my od początku postulowaliśmy „greenfield”: teren możliwy w przyszłości do wykorzystania rolniczego lub innego, niezwiązanego z przemysłem. Alternatywnie – odpowiednio oczyszczony „brownfield”, gotowy do ponownego użytku przemysłowego.

Zawsze mieliśmy poczucie, że poziom finansowania Komitetu jest niewystarczający. Moje wynagrodzenie w ramach komisji odpowiadało mniej więcej jednemu dniowi pracy w miesiącu w porównaniu do mojej regularnej pracy, mimo że często spędzało się tam całe dni, np. pracując nad projektami przy cieśninie Sund. Wiele zadań spadało też na inne osoby, które wykonywały je poza swoimi głównymi obowiązkami. Tak to wyglądało – nawet nie pełna dniówka w miesiącu.

Ale nigdy nie traktowałem tego jako kosztu. Dla mnie to była inwestycja. Naprawdę doceniam, że mogłem się tym zajmować.

Moje ostatnie pytanie brzmi: kiedy właściwie można uznać, że praca komisji się zakończyła? Czy kiedykolwiek możecie powiedzieć: „to już koniec”?

Wcześniej przepisy stanowiły, że działalność komisji trwa aż do całkowitej rekultywacji terenu na którym była elektrownia, czyli dopóki nie stwierdzono braku radioaktywności, a właściciel mógł bez przeszkód zatrzymać budynek i wykorzystać go do innych celów. Do tego momentu istniał Lokalny Komitet Bezpieczeństwa, chociaż oczywiście jego zakres odpowiedzialności malał stopniowo wraz z ograniczaniem działalności elektrowni. W przypadku Barsebäck rząd zdecydował o rozwiązaniu komisji, mimo że zewnętrzna struktura budynków wciąż stoi – rozebrano tylko wnętrza.

Demontaż tak dużej elektrowni wiąże się z koniecznością usunięcia ogromnych ilości materiałów. Promieniotwórcze odpady stanowią mniej niż 5% – w rzeczywistości to jedynie ułamek całości. Najtrudniejsze technicznie jest usunięcie napromieniowanych materiałów, takich jak stal nierdzewna czy osłony reaktora – i to one stanowią wspomniane 5%.

Komitet został formalnie rozwiązany w 2023 roku. To był dla nas symboliczny rok zakończenia jego działania. Decyzję podjęto w 2022 roku, formalności dopełniono rok później, a w 2024 stało się faktem, że komitet został rozwiązany.

To ja byłem odpowiedzialny za przekazanie całego naszego archiwum do oddziału Archiwum Narodowego w Lund, gdzie mieści się centrum archiwalne. I dopiero kiedy otrzymałem oficjalne potwierdzenie, że wszystkie materiały zostały przyjęte, wtedy mogliśmy powiedzieć, że komitet naprawdę zakończył swoją działalność.

Bardzo dziękuję za podzielenie się z nami Twoim doświadczeniem, to niezwykle wartościowe, zarówno dla nas, jak i dla Pomorza.

Dziękuję za zaproszenie i dziękuję Tobie za przeprowadzenie tego wywiadu po szwedzku. Przy tak dobrej znajomości szwedzkiego naprawdę świetnie się rozmawiało.

[1] Radio RDS to radio wyposażone w Radio Data System (RDS). RDS to standard protokołu komunikacyjnego, który umożliwia przesyłanie niewielkich ilości informacji cyfrowych w tradycyjnych transmisjach radiowych FM. System ten rozszerza funkcjonalność klasycznego radia FM, dostarczając dodatkowych informacji i funkcji ułatwiających korzystanie z radia, co czyni je szczególnie przydatnym narzędziem w sytuacjach kryzysowych.