– Powinniśmy zawalczyć o to, żeby przywrócić tendencję do odbetonowania miast – mówi dr Hanna Obracht-Prondzyńska, inżynier architektury, adiunkt z Zakładu Gospodarki Przestrzennej Instytutu Geografii Społeczno-Ekonomicznej i Gospodarki Przestrzennej Wydziału Nauk Społecznych UG – Nie możemy projektować miasta, gdzie w jednym miejscu znajduje się centrum biznesowe i usługowe, w innym bloki mieszkalne, a jeszcze gdzieś indziej część rekreacyjna. Powinniśmy starać się wytwarzać synergię, mieszając te funkcje. – Skąd wzięła się tendencja do betonowania miast? Czy polskie kampusy są zrównoważone i jak wypadają na tle zagranicznych? Wywiad z cyklu Rozmowy o zrównoważonym rozwoju.
Szymon Gronowski: Pracuje Pani na Uniwersytecie Gdańskim w Zakładzie Gospodarki Przestrzennej jako nauczycielka akademicka; uczy Pani projektowania urbanistycznego i analizy danych. Czym jest w ogóle planowanie przestrzenne, gdyby mogła to Pani wyjaśnić dla laika? Jaki jest sens i jakie są cele planowania przestrzennego?
Dr inż. arch. Hanna Obracht-Prondzyńska: Jestem architektką i urbanistką. Już jako studentka, szczególnie interesowała mnie właśnie urbanistyka. Znajomi czasami mi dokuczają, że moja koncentracja zaczyna się powyżej dwóch tysięcy metrów kwadratowych. Rzeczywiście większa skala jest mi bliższa i z tego względu zajęłam się urbanistyką. Obejmuje ona znacznie szersze spektrum niż tradycyjne projektowanie. W urbanistyce i planowaniu miast fascynuje mnie ilość zmiennych, które trzeba uwzględnić, aby powstała przestrzeń dobra do życia. Projektowanie miast nie jest związane jedynie z kompozycją zabudowy oraz kształtowaniem przestrzeni publicznych. Miasto jest złożonym organizmem, w projektowaniu którego należy uwzględnić uwarunkowania społeczne, środowiskowe, infrastrukturalne i wiele innych.
Jednym z powodów, dla którego znalazłam się na Wydziale Nauk Społecznych, jest to, że przestrzenie miast są dla ludzi (choć nie tylko!), a moje badania jak i praca skupiają się na naszej percepcji środowiska zbudowanego, tego jak ono wpływa na nas, oraz sposobach angażowania nas w proces kształtowania zdrowszych miast.
Dlaczego właściwie projektowanie przestrzenne jest tak ważne? Co by się stało, gdybyśmy pominęli ten instrument polityki przestrzennej?
Niestety często pomijamy. W naszych miastach stopień pokrycia planami miejscowymi jest niski, a same dokumenty często prezentują niską jakość. Projektowanie urbanistyczne, czy przygotowywanie masterplanów w zasadzie nie istnieje. Takie podejście skutkuje wysokimi kosztami – ekonomicznymi, społecznymi i środowiskowymi.
Ekonomicznymi – im bardziej rozproszona zabudowa tym wyższe koszty wyposażenia w infrastrukturę, zapewnienia dostępu do usług, organizacji transportu.
Społeczne – im gorsza przestrzeń tym więcej frustracji (bo stoję w korkach, bo wszędzie daleko), tym słabsze więzi społeczne, tym gorsze nasze samopoczucie. Badania psychologów pokazują wprost, że nasz poziom stresu gwałtowanie rośnie, gdy przebywamy chaotycznej, zakorkowanej przestrzeni pozbawionej ludzkiej skali i miejskiego życia. To też wykazały moje badania na danych z mediów społecznościowych. Stajemy się hejterami, gdy nasze sąsiedztwo to arterie drogowe i betonoza.
I wreszcie środowiskowe – kształtowanie przestrzeni bez uwzględnienia kwestii przewietrzania, eliminacji wysp ciepła, gospodarowania wodami, zachowania korytarzy zieleni pogarsza warunki życia wszystkich mieszkańców miast.
Kiedy urbanistyka stała się ważnym elementem kształtowania polityki przestrzennej?
Sformułowanie, które zostało użyte w tym pytaniu jest dla mnie alarmujące. Dzisiaj rozmawiamy o polityce przestrzennej, a nie rozmawiamy o projektowaniu urbanistycznym. Miasta, czy osiedla – tak historyczne jak i współczesne, które podziwiamy są zaprojektowane. My rolę urbanistów i urbanistek sprowadzamy dzisiaj do roli planistów. A to zasadnicza różnica, szczególnie przy obecnym systemie planowania.
Myślę, że w ostatnich latach doświadczamy kryzysu urbanistyki. Kiedyś mój wykładowca powiedział: „wolność rzeczywiście wyszła nam bardzo dobrze i to świetnie widać w przestrzeni”. Oznacza to, że wolność dała nam ogromną swobodę, która w wielu miejscach doprowadziła niestety do zaburzenia ładu przestrzennego. Przestrzeń stała się mniej czytelna, zabudowa bardziej chaotyczna, a piesi zepchnięci na dalszy plan. Mamy tutaj sporo do zrobienia. Myślę, że najbliższe lata będą bardzo intensywne dla planowania przestrzennego. Planowana reforma systemu planowania przestrzennego proponuje wiele kluczowych zmian, natomiast nadal brakuje w niej projektowania urbanistycznego. Nie chcę dyskredytować narzędzi proponowanych, ani zaczerpniętych z poprzednich epok, ale sztuka projektowania miast jest zmienna, bo zmieniają się realia. A narzędzia prawne, które mamy lub które wkrótce otrzymamy, nie odpowiadają ani na największe wyzwania, przed którymi stoją miasta – jak zmiany klimatu, ani nie wykorzystują potencjałów współczesnego świata – jak narzędzia cyfrowe i dostęp do danych.
Stajemy się hejterami, gdy nasze sąsiedztwo to arterie drogowe i betonoza.
Do polskich realiów jeszcze wrócimy, ale wcześniej chciałbym zapytać o Pani podróż do Ameryki Południowej. Jaki był cel tej podroży?
Znalazłam się w Kolumbii ze względu na szkołę letnią, która jest organizowana co roku przez Universidad Externado de Colombia w Bogocie. Każdego roku wybierany jest inny temat spotkania oraz prowadzony jest otwarty nabór dla wykładowców. Informacja ta dotarła na naszą uczelnię, a ja stwierdziłam, że to może być ciekawe wyzwanie. Motyw był mi bliski, i dotyczył facing future with hope. Głównym filarem urbanistyki jest kształtowanie miast, w których będziemy mieszkać w przyszłości. Zaproponowałam temat, związany z projektowaniem miast w kontekście wyzwań, czekających nas w najbliższej przyszłości, związanych ze zmianami klimatycznymi. Zostałam wybrana i tak znalazłam się w Kolumbii, gdzie spędziłam trzy tygodnie, ucząc studentów tego, w jaki sposób możemy, nawet nie będąc urbanistami, działać na rzecz klimatu i pomagać naszym miastom stać się bardziej odpornymi na zmiany klimatu. Trzeba pamiętać, że to miasta ich rozwój przyczyniają się do pogłębiania kryzysu klimatycznego. A każdy mieszkaniec i mieszkanka mogą, a nawet powinni dołożyć swoją cegiełkę do zmiany tej sytuacji.
Muszę przyznać, że uczelnia ułatwiała mi zadanie. Sam kampus uczelni jest niesamowity – pięknie wkomponowany w naturalny krajobraz, skąpany w zieleni, oferujący społeczności akademickiej wiele zakamarków do pracy i odpoczynku, no i można się na nim przemieszczać wyłącznie pieszo.
Przestrzeń stała się mniej czytelna, zabudowa bardziej chaotyczna, a piesi zepchnięci na dalszy plan. Mamy tutaj sporo do zrobienia.
Gdybyśmy mieli wymienić kilka najważniejszych zasad, jakimi powinni kierować się planiści przy projektowaniu zrównoważonych miast, to jakie by to były zasady?
Temat jest bardzo obszerny. Wydaje mi się, że priorytetem jest zmiana podejścia.
Pieszy powinien odgrywać kluczową rolę. Badania pokazują, że wysokie miejsce w rankingach zajmują miasta, o dużym poziomie przyjazności dla ruchu pieszego. Ograniczanie ruchu samochodowego i zastępowanie go transportem publicznym, alternatywnymi formami mobilności, a przede wszystkim przestrzeniami pieszymi, służą nie tylko kształtowaniu zdrowych warunków życia, walce ze zmianami klimatu, ale stymulują też lokalną gospodarkę. Bardzo często słyszymy o tym, że kiedy zamkniemy ruch dla samochodów, to lokalne biznesy upadną. Tymczasem możemy przywołać mnóstwo badań pokazujących, że biznesy odżywają, ponieważ okazuje się, że z usług w parterach korzystają przede wszystkim piesi, a nie kierowcy samochodów.
Kształtowanie inkluzywnych, kompaktowych i zintegrowanych przestrzeni – pora odejść od rozdzielania funkcji miejskich. Nie możemy projektować miasta, gdzie w jednym miejscu znajduje się centrum biznesowe i usługowe, w innym bloki mieszkalne, a jeszcze gdzieś indziej – część rekreacyjna. Powinniśmy starać się wytwarzać synergię, mieszając te funkcje. Miasto powinno być zwarte i powiązane gęstą siecią przestrzeni publicznych, gwarantując mieszkańcom szybki dostęp do usług podstawowych. Druga rzecz to inkluzywność, przyjazność i włączanie. Chodzi o to, że wszystkie przestrzenie w mieście powinny być w równym stopniu dostępne dla mieszkańców. Nasz kampus uniwersytecki zaprzecza tej idei. Z punktu widzenia miasta stwarza przeszkodę, tworząc wyłączoną enklawę oddzieloną płotem.
Powinniśmy pamiętać także o integracji z polityką mieszkaniową. Dzisiaj widzimy trend wypychania mieszkańców na suburbia oddając centra miast krótkiemu najmowi. Mieszkańców naszych miast nie stać na mieszkanie w nich. Im dłużej ignorujemy ten problem, tym bardziej nasze miasta się rozproszą i tym trudniej będzie zagwarantować mieszkańcom dobrą jakość życia. Koło się zamknie. Wsparcie mieszkalnictwa jest więc kluczowe. Nawet dla naszych przyszłych studentów, którzy będą stali przed wyzwaniem czy stać ich na studia w największych akademickich ośrodkach.
Miasta ich rozwój przyczyniają się do pogłębiania kryzysu klimatycznego.
Samowystarczalność miejska – jest szczególnie ważna w obliczu kryzysu energetycznego. Potrzebujemy dzisiaj polityki energetycznej, pozwalającej miastom oszczędzać, poprawiać jakość powietrza, kształtować elektromobliność.
Kolejny wątek to kwestia klimatyczna. Pojawia się tutaj szereg elementów. Najbardziej palącą kwestią jest tendencja do betonowania miast. Utwardzamy niespotykane ilości przestrzeni, zapominając przy okazji o roli zieleni w mieście. Zamiast budować kolejne drogi, zamiast stawiać kolejne parkingi, powinniśmy zmienić nasz tok myślenia i postawić przede wszystkim na roślinność, na tzw. powierzchnie biologicznie czynne.
A skąd Pani zdaniem bierze się tendencja do betonowania miast?
W swojej pracy spotkałam się już z wieloma argumentami. Z przekonania, że zieleń jest droga, że drzewa zabierają przestrzeń, która mogłaby być parkingiem, z obawy, że drzewa zostaną uszkodzone w momencie prowadzenia remontu. Nierzadko uczestniczę w rozmowach, gdzie tłumaczę, że remont wcale nie musi oznaczać uszkodzenia systemu korzeniowego. Drzewo można (i warto) ocalić. Niestety też na drodze stają konserwatorzy zabytków, którzy używają argumentu, że historycznie zieleni w miastach było niewiele, zapominając, że gdy zorientowano się, że warunki w miastach stały się szkodliwe, to zaczęto w tę zieleń inwestować.
Problemem jest też ciągła niska świadomość roli zieleni, ale też pogoń za oszczędnościami: „jak zabetonujemy, będzie łatwiej – nie trzeba będzie przycinać trawy, grabić liści” – to błędne przekonanie. Zieleń ma mnóstwo walorów. Niweluje ryzyko szkodliwych dla nas wysp ciepła, zagrożenie zalewania miasta, czego doświadczamy regularnie w sezonie wakacyjnym w Gdańsku, ponieważ woda nie ma gdzie zostać wchłonięta. Zieleń też kształtuje mikroklimat, wpływa na nasz dobrostan, a nawet pozwala oszczędzać! Powinniśmy zawalczyć o to, żeby przywrócić tendencję do odbetonowania miast.
A co Pani sądzi o kampusach uniwersytetów polskich i zagranicznych? Czy można powiedzieć, że są zrównoważone?
Wiele zależy od miejsca. Kiedy podróżuję, czy po Europie, czy poza jej granicami, to za każdym razem staram się odwiedzać kampusy, nawet jeśli nie jestem w danym mieście w celach akademickich. Ostatnie moje doświadczenia są związane z wizytą na Sorbonie w Paryżu, której przestrzenie odebrałam bardzo negatywnie. Kampus był strasznie niedostępny. Czułam się tam jak intruz, chociaż jestem akademikiem, więc uczelnia stanowi dla mnie naturalne środowisko. Brakowało przestrzeni dla studentów. Przebywając tam, nie czułam się, jakbym była w mieście, a po prostu na uczelni – brakowało strefy przepływu i mieszania się funkcji. Miałam wysokie oczekiwania co do tego miejsca, ale bardzo się rozczarowałam.
Ograniczanie ruchu samochodowego i zastępowanie go transportem publicznym, alternatywnymi formami mobilności, a przede wszystkim przestrzeniami pieszymi, służą nie tylko kształtowaniu zdrowych warunków życia, walce ze zmianami klimatu, ale stymulują też lokalną gospodarkę.
Podziwiam za to uczelnie w Holandii, które sprawiają wrażenie bardzo dużej otwartości, włączania. Przykładem może być Park Naukowy w Utrechcie. Są tam: centrum akademickie, centrum szkolne i centrum szpitalne. Wszystkie funkcje tych centrów ze sobą współgrają. A pomiędzy nimi jest tęczowa ścieżka rowerowa, która pokazuje rzeczywiste otwarcie i starania dążące do integracji różnych środowisk. Co ciekawe, nie ma tam w ogóle drogi. Jest dopuszczony tylko ruch tramwaju, autobusu, rowerów i pieszych. Samochód nie ma wstępu. W przestrzeniach pomiędzy budynkami, pomimo tego, że są tam różne uczelnie, szpitale, szkoły średnie, jest bardzo tłoczno i widać przepływ ludzi, przepływ informacji – ta interakcja następuje. Bardzo bym sobie życzyła, żeby u nas też to tak funkcjonowało. Moim ulubionym wydziałem architektury w Europie jest ten, znajdujący się na Uniwersytecie Technicznym w Delfcie. Kampus uczelni jest, co ciekawe, modernistyczny, ale sam budynek Wydziału Architektury jest taki, że wchodzimy i nikt się nami nie interesuje. Po prostu: możemy tam być. Na wydziałach architektury mamy często modelarnie, gdzie są drogie sprzęty do wycinania makiet, drewna, do tworzenia, budowania i tak dalej. Na Uniwersytecie Technicznym w Delfcie są one po prostu dostępne. Można do nich wejść i popatrzeć, jak studenci pracują. Studenci zostawiają tam swoje rzeczy i nikt się nie martwi, że coś zginie. Społeczność traktuje ten wydział jak swój dom – tam spędza się czas, tam się pracuje i każdy czuje się tam bezpiecznie. Są też przestrzenie do dyskusji na korytarzach. Praca akademicka nie musi i nie powinna być zamknięta w gabinetach, salach wykładowych. Tam dzieje się po prostu pomiędzy. Działa to bardzo pięknie.
Bardzo mnie intryguje pomysł tramwaju, który przejeżdża przez sam środek kampusu.
To, skądinąd, ciekawy przykład, bo w Gdańsku też był taki pomysł. Na Politechnice Gdańskiej rozważano, czy tramwaj z Nowej Politechnicznej nie powinien przebiegać przez kampus. Oczywiście pojawiły się głosy na „nie”. Jednak wiele osób podawało przykład z Delft, gdzie tramwaj przejeżdża przez środek kampusu, czy z Utrechtu, gdzie również funkcjonuje podobne rozwiązanie. Przecież właśnie tak powinno to wyglądać. Na uczelnię powinniśmy docierać głównie komunikacją publiczną, a nie indywidualnym samochodem. Przystanek powinniśmy mieć jak najbliżej, żeby jak najwygodniej było nam z niego skorzystać. Nawet na Uniwersytecie Gdańskim chciałoby się czasem trochę przybliżyć przystanki komunikacji publicznej i otworzyć na pieszych i rowerzystów.
Nie możemy projektować miasta, gdzie w jednym miejscu znajduje się centrum biznesowe i usługowe, w innym bloki mieszkalne, a jeszcze gdzieś indziej – część rekreacyjna. Powinniśmy starać się wytwarzać synergię, mieszając te funkcje.
Jednak ludzie w dyskusjach na temat tramwaju często zwracają uwagę, że potrafi być uciążliwy ze względu na hałaśliwość.
Dzisiaj mamy już takie rozwiązania projektowe, że jesteśmy go w stanie bardzo wygłuszyć. Mogę przywołać, chociażby przykład kampusu z Lizbony, pięknej uczelni, ale znajdującej się akurat w strefie podejścia samolotów do lądowania. Ze względu na to, że Lizbona jest turystyczną destynacją, samoloty lądują tam co chwilę i słychać je w trakcie zajęć. Na pewno jest to o wiele bardziej uciążliwe niż tramwaj biegnący pod oknami. Ludzie mieszkają koło przystanków tramwajowych i sobie to chwalą, bo mają do nich blisko. Tramwaje wcale nie zakłócają naszego funkcjonowania.
Wróćmy do polskich kampusów. W swojej karierze akademickiej miała Pani styczność z kampusami Politechniki Gdańskiej, Politechniki Warszawskiej, teraz także Uniwersytetu Gdańskiego. Jakie ma Pani odczucia co do tego, jak zostały zaprojektowane? W szczególności jestem ciekaw Pani opinii odnośnie do naszej uczelni.
Kampus Uniwersytetu Gdańskiego zmienia się: na środku pojawił się EkoPark; pojawiło się więcej zieleni niż jeszcze parę lat temu. Odbiór kampusu dość mocno ewoluuje w ostatnich latach. Z pewnością jest jednak sporo rzeczy, które znajdują się w strefie moich marzeń. Odwołam się do przykładu Universidad Externado de Colombia w Bogocie, na którym byłam. Kampus jest tam bardzo zielony. Uczelnia zatrudnia swoich ogrodników, którzy dbają o zieleń. Chodząc po tamtym kampusie, miałam marzenie, żeby u nas też zazielenić ten obszar; żeby był on skąpany w roślinności, ponieważ to powoduje, że chcemy być bliżej takiej uczelni i korzystać z przestrzeni pomiędzy budynkami. Co ciekawe, w Kolumbii, która jest postrzegana jako niebezpieczny kraj, kampus uczelniany był otwarty. Jeszcze zanim zaczęłam tam uczyć, przyjechałam parę dni wcześniej i odwiedziłam kampus. Mogłam bez żadnego problemu na niego wejść; mogłam go obejrzeć i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Nie było płotu. Zastanawiam się, dlaczego w tamtym miejscu, które uważamy za niebezpieczne, jest możliwe zrobienie kampusu otwartego, a u nas tak bardzo go strzeżemy, stawiając płot wokół.
Powinniśmy zawalczyć o to, żeby przywrócić tendencję do odbetonowania miast.
Kilka razy poruszałam ten wątek. Odpowiedzi były różne. Głównie pojawia się kwestia parkingu: „będą wjeżdżać samochody z sąsiednich biurowców”. Moim zdaniem można zorganizować to w taki sposób, aby pieszy mógł przejść, ale samochód nie mógł przejechać. Pojawia się też kwestia bezpieczeństwa. Wydaje mi się, że jest to absolutnie złudne, bo jeśli ktoś chciałby się dostać na kampus, to i tak by to zrobił, nawet jeśli będzie on ogrodzony płotem.
Uważam, że płot nie jest najlepszym rozwiązaniem, szczególnie jeśli chcemy zaznaczyć, że to właśnie tutaj jest przestrzeń uniwersytetu. Można różnymi rozwiązaniami (z zakresu projektowania, małej architektury, zieleni) podkreślić: „to jest NASZ kampus”. Jasno ustanowić jego granice, nie stwarzając przy tym bariery przestrzennej. Pod tym względem na pewno można parę rzeczy poprawić.
Z pewnością poprawy wymagałaby także dostępność piesza, bo na nasz kampus przede wszystkim możemy wjechać samochodem. Pojawia się też kwestia dostępności do komunikacji publicznej. Nie tak daleko mamy przecież stację PKM, która w zasadzie nie jest uwzględniana jako kierunek, z którego przychodzimy na kampus. Z kolei przychodząc z SKM-ki, wchodzimy na teren uniwersytetu od strony Wydziału Nauk Społecznych – przez bramę dla samochodów.
Ciekawą kwestią, nad którą można by było popracować, są przestrzenie, dające nam wrażenie domowej atmosfery i pozbawiające poczucia, że przychodzimy tylko na zajęcia i szybko uciekamy. To dotyczy zarówno studentów, jak i wykładowców. Na uczelni w Kolumbii czy na uczelni w Göteborgu w Szwecji funkcjonują studencie kuchnie: są mikrofalówki, jest możliwość zostawienia kubeczków i tak dalej. To pokazuje, że możemy tę domową atmosferę wykreować.
Na pewno brakuje także przestrzeni do pracy. Rzeczywiście, istnieje przestrzeń, gdzie możemy przysiąść, poczekać na zajęcia, ale żeby usiąść w grupie, kiedy mamy jakiś projekt do zrobienia, to przeznaczonych do tego miejsc jest niewiele; one dopiero zaczynają się nieśmiało pojawiać.
Moim osobistym marzeniem jest także to, żebyśmy zredukowali trochę liczbę miejsc parkingowych. W zamian moglibyśmy wprowadzić na kampus ścieżkę rowerową i stanowiska dla rowerów w wygodnych miejscach, przy samych wejściach do budynków.
Uniwersytet Gdański ma ogromny potencjał, żeby stać się miejscem jeszcze bardziej przyjaznym. Jest to przestrzeń, którą moglibyśmy się w niekrótkim czasie pochwalić. Najpierw musielibyśmy jednak włożyć w to trochę pracy. Jedną z pozytywnych rzeczy, które pojawiły się w ostatnim czasie, jest Akademicki Budżet Obywatelski, dający możliwość realizacji różnych ciekawych projektów. W tym roku akademickim połączyliśmy siły, składając projekty razem z pracownikami, doktorantami i studentami.
A co to były za projekty?
Proponowaliśmy projekt „Teamwork Zone na WNS”, czyli projekt utworzenia miejsca do pracy wspólnej, w którym moglibyśmy usiąść i popracować większą grupą. Byłaby to przestrzeń przydatna zarówno dla studentów, jak i pracowników. Dodatkowo zaproponowaliśmy urządzenie bębna wewnątrz budynku Wydziału Nauk Społecznych. Chcieliśmy, żeby aby został opleciony zielenią i miejscami do pracy w najjaśniejszej części. Na pewno będziemy chcieli do tych tematów wrócić.
Cieszy nasz zespół, że jeden z projektów zwyciężył – „Chillout Zone na WNS” zdobył drugie miejsce w studenckiej klasyfikacji i zostanie zrealizowany w 2023 roku. Będzie to salonik wypoczynkowy z fotelami, huśtawką i pufami.
Czym zajmuje się stowarzyszenie Instytut Ochrony Krajobrazu Pomorza?
Stowarzyszenie powstało w czerwcu ubiegłego roku. Prezeską została dr hab. Miłosława Borzyszkowska-Szewczyk, prof. UG. To ona zainicjowała całą akcję i zgromadziła wokół tego pomysłu sporo osób, które chcą się włączyć w działanie. Stowarzyszenie powstało przy naszej uczelni. Tworzą je osoby, dla których krajobraz, ład przestrzenny i przestrzeń, w której żyjemy, nie są obojętne. Wokół stowarzyszenia pojawiło się bardzo dużo osób z różnych wydziałów naszej uczelni, ale też z zewnątrz: aktywistów czy ludzi, zajmujących się kwestiami krajobrazu profesjonalnie. Mocno kibicuję tej inicjatywie. Stowarzyszenie ma zamiar aktywnie uczestniczyć w dyskusjach, opiniowaniu projektów inwestycji, które są realizowane w naszym regionie, prowadzić działalność edukacyjną, włączającą ludzi w działanie na rzecz krajobrazu naszego regionu, ale też przyczyniającą się do tego, żeby z większą troską i odpowiedzialnością podchodzić do tego, co realizujemy w przestrzeni naszych miast i miasteczek. Krajobraz nie jest obojętny mieszkańcom i mieszkankom Pomorza – wielu pragnie się nim zaopiekować. Nie zostawiamy tego zadania tylko w rękach osób, które zajmują się tym zawodowo, ale zaczynamy działać wspólnie. Przecież wszyscy żyjemy w tej przestrzeni i wszyscy musimy wziąć za nią odpowiedzialność. Mam nadzieję, że uda nam się zorganizować sporo ciekawych przedsięwzięć, a na pewno ochronić parę cennych miejsc w naszym regionie.
Serdecznie dziękuję za rozmowę.